,
ARTHUR C. CLARKE - Spotkanie z ...ARTHUR C. CLARKE - Spotkanie z meduzą (Opowiadania), Książki, Powieści
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ARTHUR C. CLARKE SPOTKANIE Z MEDUZĄ RAUTHA 2011 PRZEBUDZENIE Marlan nudził się – tą bezgraniczną nudą, jakiej można zaznać jedynie w Utopii. Stał przy wielkim oknie i spoglądał w dół na chmury, pędzone wichrem szalejącym u stóp miasta. Chwilami przez dziury we wzburzonej pokrywie białych chmur migały mu jeziora, lasy i wijąca się wstęga rzeki płynącej przez puste pola; obecnie tak rzadko zadawał sobie trud, by je odwiedzać. Trzydzieści kilometrów na zachód wznosiły się nad chmurami tęczowo zabarwione światłem Słońca, najwyższe szczyty sztucznej góry Dziewiątego Miasta – wyspy marzeń, dryfującej w mroźnym bezmiarze stratosfery. Marlan zastanawiał się, ilu jej mieszkańców, jak on niezadowolonych z życia, patrzyło obojętnie w jego stronę. Miał, rzecz jasna, jedną drogę ucieczki i wielu ją wybrało, ale była ona tak oczywista, Marlan zaś nade wszystko unikał oczywistości. Poza tym, póki istniała szansa, że życie może jeszcze dostarczyć jakichś nowych doznań, poty nie chciał korzystać z drzwi prowadzących do zapomnienia. Wtem z leżącej w dole mgły wystrzeliło coś płonącego i świecącego i rozdarłszy chmury znikało w błękicie zenitu. Marlan obserwował wznoszący się statek przygasłymi oczami. Niegdyś – jakże dawno temu! – widok ten dodałby mu otuchy. On również kiedyś odbywał takie podróże, podążając drogą, na której Człowiek przeżył swe największe przygody. Lecz na dwunastu planetach i pięćdziesięciu księżycach nie znaleziono nic, czego nie byłoby na Ziemi. Być może, docierając do gwiazd, ludzkość wyszłaby ze ślepego zaułka, w którym znajdowała się teraz jak w pułapce; wówczas w dalszym ciągu miałaby nieograniczone perspektywy eksploracji i odkryć. Lecz rodzaj ludzki zląkł się straszliwego ogromu przestrzeni międzygwiezdnej. Człowiek dotarł do innych planet, kiedy był jeszcze młody, ale gwiazdy pozostały na zawsze poza jego zasięgiem. A jednak – Marlan aż sprężył się na samą myśl o tym i powiódł wzrokiem po spiralnym śladzie pary znaczącym drogę odlatującego statku – chociaż Kosmos go pokonał, mógł spróbować jeszcze jednego podboju. Zamyślony, długo stał w milczeniu, a tymczasem kończąca się burza odsłaniała daleko w dole podpory i umocnienia miasta, a pod nimi zapomniane pola i lasy, które niegdyś były jedynym domem Człowieka. Pomysł ten przemówił do naukowej wyobraźni Sandraka, stawiając przed nim interesujące problemy techniczne, których rozwiązywanie zajmie go przez rok czy dwa. Zapewni to Marlanowi dość czasu, by zlikwidował swoje sprawy lub, jeśli trzeba, zmienił zamiary. Jeżeli nawet zawahał się w ostatniej chwili, był zbyt dumny, aby to okazać, kiedy żegnał się ze swymi przyjaciółmi. Rozpatrywali jego plany z niezdrową ciekawością, w przekonaniu, że chce poddać się eutanazji w jakiejś wyszukanej formie. Gdy za Marlanem zamknęły się drzwi niewielkiego statku kosmicznego, powoli rozeszli się, by dalej ciągnąć swe bezcelowe życie; Roweena zapłakała nawet, lecz na krótko. Marlan dokonywał ostatnich przygotowań, a prowadzony automatycznie statek wznosił się swym kursem, nabierając szybkości, aż Ziemia stała się srebrnym półksiężycem, a potem malejącą gwiazdą, przyćmioną potężniejszym blaskiem Słońca. Odlatując prostopadle do płaszczyzny, po której poruszają się planety, statek wytrwale mknął ku gwiazdom, póki z samego Słońca nie zostało nic poza błyszczącym punktem światła. Marlan zmniejszył szybkość statku, wprowadzając go na orbitę, która uczyniła zeń najbardziej oddalone dziecko Słońca. Tutaj nigdy już nic nie zakłóci mu spokoju, chyba że wskutek nie dającego się przewidzieć przypadku przechwyci go jakaś wędrująca kometa. Po raz ostatni Marlan sprawdził zbudowane przez Sandraka instrumenty, potem wszedł do najgłębszego przedziału i zakręcił ciężkie, metalowe drzwi. Kiedy ponownie je otworzy, wówczas pozna tajemnicę ludzkiego przeznaczenia. Nie odczuwał żadnych emocji, leżąc na poduszkach pokrywających grubą warstwą tapczan i czekając, aż automaty spełnią swój obowiązek. Nie słyszał pierwszego syknięcia wypływającego z przewodów gazu; świadomość odeszła jak fala odpływu. Wkrótce z niewielkiego pomieszczenia ze świstem uszło powietrze, a pozostałe ciepło pochłonął lodowaty chłód Kosmosu. Nigdy tu się już nic nie zmieni i nie ulegnie zniszczeniu; Marlan leżał w grobie, który przetrwa wszystko, co kiedykolwiek człowiek zbudował na Ziemi, a może nawet samą Ziemię. Jednak nie był to tylko grób, gdyż znajdujące się tam urządzenia czekały na stosowną chwilę, a co sto lat włączał się i wyłączał jakiś obwód, odmierzając wieki. Marlan spał więc w lodowatym półmroku za Plutonem. Nic nie wiedział o życiu, które przypływało i odpływało na Ziemi i jej siostrzanych planetach, a tymczasem wieki wydłużały się w tysiąclecia, a tysiąclecia w ery. Na planecie, która niegdyś była Marlanowi domem, rozpadały się góry i pochłaniało je morze; lód spływał z biegunów, jak to robił przedtem i uczyni jeszcze wielokrotnie. Na dnie oceanów, kolejnymi warstwami osadu powstawały góry, potem wyłaniały się na światło dzienne, by wkrótce zginąć śladem zapomnianych Alp i Himalajów. Słońce mimo wszystko bardzo niewiele się zmieniło, kiedy cierpliwe urządzenia na statku Marlana przebudziły się z długiego snu. Do pomieszczenia z sykiem powróciło powietrze; temperatura z wolna rosła od absolutnego zera do poziomu, w którym znów mogło rozpocząć się życie. Automaty ostrożnie zaczęły serię delikatnych zabiegów, które powinny przywrócić życie ich panu. Lecz on nawet nie drgnął. Przez długie wieki, jakie upłynęły od chwili, gdy zasnął, coś zawiodło w obwodach, które powinny były go zbudzić. Prawdziwy cud, że i tak wiele sprawnie funkcjonowało, bowiem Marlan wciąż wymykał się śmierci, choć służące mu automaty nigdy nie wyrwą go ze snu. A teraz cudowny statek przypomniał sobie rozkazy otrzymane tak dawno temu. Przez krótką chwilę, kiedy jego mechanizmy powoli się rozgrzewały, unosił się bezwładnie w nikłym świetle Słońca, połyskującym na jego ścianach. Potem, nawet jeszcze szybciej niż w tę stronę, zaczął powracać drogą, którą przebył, gdy świat był młody. Nie zwalniał, póki znowu nie znalazł się wśród wewnętrznych planet, a jego kadłuba nie rozgrzały promienie odwiecznego, niestrudzonego Słońca. Tutaj zaczął poszukiwania – w strefie temperatury, w której kiedyś krążyła Ziemia – i tutaj odnalazł planetę, której nie poznawał. Wielkość się zgadzała, lecz wszystko inne nie. Gdzie są morza, które niegdyś były największą chlubą Ziemi? Nie pozostały nawet ich wyschnięte dna – dawno zasypał je pył z nie istniejących już kontynentów. A przede wszystkim, gdzie jest Księżyc? W jakimś momencie zapomnianej przeszłości zbliżył się do Ziemi i spotkała go zguba, gdyż planetę, jak dawniej wyłącznie Saturna, otaczał teraz ogromny pierścień krążącego wokół niej pyłu. Przez chwilę roboty sterujące przeszukiwały swą pamięć elektroniczną, kiedy statek rozważał sytuację. Następnie podjął decyzję – gdyby maszyny mogły wzruszać ramionami, na pewno by to zrobił. Wybrawszy na chybił trafił miejsce do lądowania, łagodnie opadł w rozrzedzonym powietrzu i zatrzymał się na płaskowyżu ze zniszczonego erozją piaskowca. Dowiózł Marlana do domu i niczego więcej nie mógł zrobić. Jeśli na Ziemi jeszcze istniało życie, wcześniej czy później ktoś go znajdzie. I oto rzeczywiście wkraczali na statek Marlana nowi władcy Ziemi. Mieli dobrą pamięć i jajowaty przedmiot ze zmatowiałego metalu, leżący na piaskowcu, nie był im całkiem obcy. Podekscytowani stosownie do swej natury, szybko się naradzili, a potem, używając własnych, dziwnych narzędzi, zaczęli przebijać się przez oporne ściany, aż dotarli do przedziału, w którym spał Marlan. Na swój sposób byli bardzo mądrzy, gdyż potrafili zrozumieć cel urządzeń Marlana i ustalić, w którym miejscu nie wykonały swego zadania. Po krótkiej chwili specjaliści naprawili, co trzeba, choć zbytnio nie łudzili się nadzieją. Mogli co najwyżej oczekiwać, że jeśli w ogóle uda się z powrotem doprowadzić umysł Marlana do świadomości, to tylko na krótką chwilę, zanim Czas wywrze na nim swą długo odkładaną zemstę. Światło znów zaczęło docierać do mózgu Marlana z powolnością zimowego świtu. Od wieków znajdował się na granicy świadomości własnego istnienia, wiedząc, że żyje, lecz nie wiedząc, kim jest i skąd przybył. Później powróciły fragmenty pamięci i kolejno dopasowały się do siebie, tworząc zawiłą układankę osobowości, aż w końcu Marlan wiedział, że jest – Marlanem. Choć był słaby, świadomość powodzenia dała mu głębokie, aż palące poczucie satysfakcji. Ciekawość, która skierowała go na drogę przez wszystkie te wieki, podczas gdy jego towarzysze wybrali błogi sen eutanazji, zostanie wkrótce nagrodzona: dowie się, jacy ludzie mieszkają na Ziemi. Powracały mu siły. Otworzył oczy. Łagodne światło nie oślepiało, lecz przez chwilę wszystko było zamazane i mgliste. Potem dostrzegł majaczące nad nim postacie i zdumiał się jak we śnie, wiedział bowiem, że kiedy wróci do życia, powinien być sam, otoczony jedynie automatami, które miały się nim opiekować. I teraz wszystko nabrało ostrości – zobaczył wpatrzone weń, ni to wrogie, ni przyjazne, ani też podniecone czy obojętne, niezgłębione oczy Obserwatorów. Szczupłe, groteskowo zbudowane postacie otaczały go ciasnym kołem, patrząc nań z góry poprzez przepaść, której zarówno on, jak i oni nie mogli objąć umysłem. Inny człowiek poczułby strach, lecz Marlan tylko uśmiechnął się trochę smutno, kiedy zamykał oczy na zawsze. Jego dociekliwy umysł osiągnął swój cel: już nie miał o co pytać Czasu. Bowiem w ostatniej chwili życia, gdy zobaczył zebrane wokół siebie istoty, pojął, że odwieczna wojna między Człowiekiem a owadami już dawno się skończyła i że to nie Człowiek był zwycięzcą. 1942 LEKCJA HISTORII Nikt już nie pamiętał, kiedy szczep rozpoczął swą długą drogę – faliste niziny, które były jego pierwszym domem, pozostały jedynie na pół zapomnianym snem. Przez wiele lat Shann i jego lud uciekali poprzez krainę niskich wzgórz i połyskliwych jezior, a teraz mieli przed sobą góry. Tego lata muszą je przekroczyć, by dotrzeć do południowych lądów, a pozostało im tak niewiele czasu. Spływające z biegunów białe zagrożenie, które ścierało kontynenty na pył i zamrażało nawet powietrze przed sobą, znajdowało się o niecały dzień drogi za nimi. Shann zastanawiał się, czy lodowce pokonają te góry, a w jego sercu nieśmiało tliła się maleńka iskierka nadziei. Mogły okazać się barierą, w którą nawet najtwardszy lód będzie walił na próżno. Może na południowych lądach, o których wspominają legendy, jego lud w końcu znajdzie schronienie. Wiele tygodni minęło, zanim odkryto przejście dla szczepu i jego zwierząt. W połowie lata obozowali w samotnej dolinie, gdzie powietrze było rozrzedzone, a gwiazdy świeciły blaskiem, jakiego żaden z nich jeszcze nigdy nie widział. Dni stawały się coraz krótsze, gdy Shann zabrał swych dwóch synów i ruszył przodem na poszukiwanie drogi. Przez trzy dni wspinali się po zimnych skałach, śpiąc gdzie popadło. Czwartego dnia rano zobaczyli przed sobą jedynie łagodne podejście, prowadzące do kopca z szarego kamienia, usypanego przed wiekami przez innych podróżników. Shann drżał, ale nie z zimna, kiedy szli w stronę niewielkiej kamiennej piramidy. Jego synowie pozostali nieco z tyłu; nikt nic nie mówił, gdyż stawka była zbyt wielka. Za chwilę dowiedzą się, czy nie zawiodły ich wszelkie nadzieje. Ściany gór rozchodziły się na wschód i na zachód, jakby obejmując leżącą u ich stóp ziemię. Na wiele kilometrów rozciągała się falista nizina, przecięta rzeką, która wiła się ogromnymi zakolami. Ziemia była żyzna; jego szczep mógłby ją uprawiać bez obawy, że będzie musiał uciekać przed nadejściem zbiorów. Potem Shann uniósł wzrok, spojrzał na południe i zobaczył coś, co pogrzebało jego wszystkie nadzieje. Bowiem tam, na skraju świata migotało to mordercze światło, które tak często widywał od północy – odblask lodu za horyzontem. Nie było już drogi do przodu. W ciągu tych wszystkich lat ucieczki lodowce z południa sunęły im na spotkanie. Wkrótce zostaną zmiażdżeni między dwiema poruszającymi się ścianami lodu... Południowe lodowce dotarły do gór dopiero w następnym pokoleniu. Tego ostatniego lata synowie Shanna przenieśli najświętsze skarby szczepu pod górujący nad niziną kopiec. Lód, który niegdyś błyszczał za horyzontem, sięgał teraz ich stóp – do wiosny zacznie kruszyć się o ścianę gór. Obecnie nikt nie wiedział, na czym polegała wartość tych skarbów; pochodziły ze zbyt odległych czasów, aby ktokolwiek z żyjących mógł to wiedzieć. Ich początki ginęły w mrokach Złotego Wieku, a teraz nikt już nie opowie, jak ostatecznie znalazły się w posiadaniu tego wędrującego szczepu. Należały bowiem do historii pewnej cywilizacji, która odeszła w zapomnienie. Niegdyś tych wszystkich żałosnych pamiątek strzeżono jak skarbu, a teraz stały się święte, choć ich znaczenia od dawna nikt nie znał. Druk w starych księgach wyblakł już przed wiekami, [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Podobne
|